Kamienny stróż

 

Dzień ten był zimny i wietrzny. Skupieni w gospodzie mieszczanie spoglądali znużeni za brudne szyby. Widok rozciągający się za nimi nie był szczególnie pokrzepiający: nudne ulice polskiej stolicy zalewały strugi deszczu. Mieszkańcy Warszawy, a w lwiej części mężczyźni, uciekli z domów w ten ponury dzień jeszcze rano, a zaznaczyć by wypadało, iż zbliżała się już godzina 20. Siedzący przy stoliku ze swymi kompanami młody duszą, lecz starszy wiekiem kum Zygmunt ze znudzoną miną wpatrywał się w dno swego kufla z miodem. Wychodząc do oberży miał nadzieję na miłe spędzenie czasu. Nie miał szczęścia; prosto od zrzędzącej małżonki trafił na zebranie podchmielonych przyjaciół. Spojrzał na karczmarza, starego Jana, który, jak wieść głosiła jest starszy nawet niż Warszawa. Ojciec powiadał, ze jeszcze za jego czasów prowadził ten interes-gospodę "Pod Zbitym Psem" -ba! Dziadek twierdził to samo! Jan zaś uciszał te pogłoski ruchem ręki: był uprzejmym starszym panem o srebrnych włosach i ciepłym uśmiechu.
-A nie wygląda na tak starego!
-pomyślał Zygmunt i przeniósł wzrok na młodą, piękną dziewczynę Annę zatrudnioną przez Jana do pomocy. Stała przy szynkwasie, słabo oświetlona świecami rozstawionymi przy oknach. Lubieżny uśmiech wypłynął na wargi Zygmunta, ale rozmyślania przerwał ostry dźwięk. Drzwi zostały otwarte z takim rozmachem, że świeczki stojące bliżej drzwi niespodziewanie zgasły. Nieliczne kobiety siedzące w oberży podniosły krzyk; upadł z trzaskiem jakiś stół, roztrzaskały się dzbany. Zygmunt wstał, a jego spojrzenie mimowolnie skierowało się na wejście. W drzwiach ukazała się postać barczystego mężczyzny średniego wzrostu, oświetlanego tylko przez gwiazdy i dwie najbardziej odległe świece. Wyglądał nie jak człowiek, lecz jak upiór. Nieznajomy wkroczył do gospody i zdjął kaptur płaszcza. Potem powoli zmierzył wzrokiem wszystkich obecnych. Jan wyszeptał coś do Anny, po czym oboje rozbiegli się i pośpieszyli zapalać świece. W ich blasku obcy nabrał ludzkich kształtów. Okazał się być mężczyzną w sile wieku. Był przemoczony do suchej nitki, a kiedy zdjął płaszcz ukazał się pod nim zniszczony pruski mundur! Zapewne był on jednym z żołnierzy armii Fryderyka II atakującej Śląsk rok temu. Co który mniej podpity osobnik siedzący w gospodzie na widok Niemca oglądał się za bronią i szykował do ataku. Kto wie może jest ich wielu? Dla pewności Zygmunt też zacisnął w ręku swój ogromny sztylet, odziedziczony po ojcu. Nieznajomy, widząc zamieszanie, jakie spowodował, cofnął się parę kroków i przemówił głosem zbolałym i-o dziwo! -po polsku!
-Drodzy państwo,
przykro mi, że was strachem napawam! Słowo żołnierskie wam daję, żem człowiek! -dodał ironicznie, ale zaraz przywołał się do porządku i kontynuował tonem poważnym
-Jam nie wróg!
Jam przyjaciel! -tu zawahał się i ściszył głos
-Ale dziś...
Nieważne to!
Jan podszedł do żołnierza i odebrał mu płaszcz.
Poprosił też o broń: szablę i pistolet. Zygmunt po raz drugi dzisiejszego wieczoru zdumiał się: obcy oddał uzbrojenie bez oporów! Potem podszedł do jedynego wolnego stolika i spoczął, kryjąc się w mroku. Po chwili zamówił kufel piwa. Jego twarz o szerokiej, kwadratowej szczęce była pokryta wieloma bliznami i dawno nie golona. Długo niestrzyżone włosy koloru ciemnoblond opadały prawie do ramion, a kilka niesfornych kosmyków sięgało oczu. Te natomiast były granatowe i duże, zapadnięte w chudej twarzy, ale mimo to ciekawie spoglądające po izbie. Kumowie Zygmunta ciągle jednak łypali na obcego złowrogo. Kilku z nich przysiadło się do jego stolika. Pierwszy odezwał się młody, zapalczywy Władysław.
-Panie...
Racz nam wyjawić, ktoś ty! A jeśli nie raczysz...-tu nastała złowroga cisza.
-Waść się nie obraź,
ale... Nie sądzę, żaby waści się spodobała moja historia... -westchnął wojak głęboko-jeśli jednak waść nalegasz...
Nazywam się Kurt Wagner...
I jak się waść domyślasz, jestem z pochodzenia Niemcem. Prawdziwe są też zarzuty, jakobym w napaści na Śląsk brał udział. Brałem... I gorzko tego żałuję! -odchrząknął i pociągnął łyk mocnego, ciemnego piwa.
-Już pod koniec roku pańskiego 1740 pan nasz,
Fryderyk II zamierzał zaatakować. Chciał jednak wyprawić się na Ruś, od którego to zamiaru go odwiedziono. I wtedy całkiem nieoczekiwanie wydał rozkaz ataku na Dolny Śląsk! Cóż było robić! My, zwykli żołnierze, nie mamy dużo do powiedzenia! -dodał szybko, widząc gniewne błyski w oczach gromadzących się wokół niego mieszczan.
-Tak więc w połowie grudnia nasza armia ruszyła na Śl
ąsk. A zima była już mroźna i ostra! Pamiętam to jak dziś: tysiące wojowników, piechota i konnica, potężna artyleria! Zdobywaliśmy miasto za miastem! Wtedy wtrąciła się Austria, ale i ją rozgromiliśmy! Po jakimś czasie i twierdza Brzeg nam uległa. Król Fryderyk splądrował cały jej piękny zamek, a i nam rozkazał szukać długo i wytrwale, bo słyszał o ukrytych tam trzech beczkach ołowianych, wypchanych skarbami. Niestety, nikt nie miał pojęcia, gdzie są kosztowności ukryte! Ja też nie miałem. Do czasu jednak!  -tu Wagner zaprzestał opowiadać na moment, a słuchacze nie śmieli go ponaglać. On natomiast skrzywił się, jakby własne wspomnienia go przerażały i kontynuował opowieść,  jakby był w letargu. Nie słyszał już nikogo i nie chciał nikogo słyszeć; dusza jego cofnęła się już o rok, i przeżywała na nowo wydarzenia w brzeskim zamku... -------------------------------------------------------------------------------------
-Kurt!
Kurt, podejdź tu, prędko! -na dźwięk głosu przyjaciela Wagner odwrócił się szybko. Znajdowali się w dopiero co zdobytym Brzegu, a dokładniej w pięknym, starym zamku. Fryderyk II rozkazał grabić i niszczyć, ale przede wszystkim odnaleźć słynne skarby lub cokolwiek z nimi związanego.
-Spójrz tu!
  -Wilhelm był mocno podekscytowany. Kurt podszedł do niego miękkim, spokojnym krokiem z wyrazem pobłażania na twarzy.  Kochał Wilhelma jak brata:  młodszego brata. Wagner był od niego o siedem lat starszy. Teraz wyrwał mu kilka papierów z roztrzęsionych rąk i uśmiech szybko zszedł mu z twarzy ustępując miejsca niedowierzanie i zaskoczeniu.
-Znaleźliśmy je,
Kurt! Jesteśmy bogaci! Bogaci! -żołnierz osunął się na krzesło i wybuchnął basowym śmiechem. Mapy z zaznaczonym położeniem skarbów wypadły mu dłoni i sfrunęły powoli na przepiękny, drogi dywan...
-------------------------------------------------------------------------------------
Było już grubo po północy, kiedy Kurt i Wilhelm wyruszyli na zamkowy dziedziniec.
Zgodnie z mapą, w studni powinna znajdować się pierwsza beczka. Postanowili,że wykradną skarb nocą, po czym uciekną z nim do Francji, co już dawno było ich marzeniem. A tam-tam aż do śmierci będą żyć dostatnio! Fryderyk II nigdy ich nie znajdzie-i nie będzie szukał. Stwierdzi że dwoje żołdaków po prostu zdezerterowało! W wyśmienitych humorach zeszli po schodach i stanęli przed studnią. Nagle doszło ich przeciągłe wycie. Kurt nerwowo rozejrzał się wkoło, a jego ręka nieświadomie powędrowała do pistoletu. Na dziedzińcu było już całkiem cicho. Wagner spojrzał powoli na studnię i... zamarł. Przy studni siedział wielki pies. Nie trzeba było być znawcą, żeby wiedzieć, że to dog, olbrzymi dog, a w kłębie ma ponad metr. Takiego psa nigdy nie widział... Wilhelm zaśmiał się nerwowo
-Wygląda,
jakby pilnował tej studni! -przestał się uśmiechać i dodał niepewnie
-ale to przecież niemożliwe...
Prawda, Kurt?-
Kurt nie odpowiedział.
Podniósł mały kamyk i cisnął nim w psa, aby go odpędzić. Dog nawet nie drgnął. Zdziwiony wojak rzucił raz jeszcze cegłówką, pewien, że pies zostanie zraniony. Bez skutku.  Do głowy napłynęła mu krew: nie myśląc nawet, co czyni, wyjął rewolwer i wystrzelił do zwierzęcia. Kula obiła się! Kurt zdumiał się i przestraszył; Wilhelm nie zdążył. Pocisk trafił go prosto w serce.
-Kurt?!
-zdołał wyjąkać,  przyciskając rękę do zakrwawionej piersi, po czym padł na ziemię i wyzionął ducha.
-Jezu...
Najświętszy Jezu! -wymamrotał Wagner.  Pies ruszył ku niemu. Żołnierz wycofywał się pośpiesznie potykając o własne nogi. Na czoło wystąpił mu pot. Dog naprężył mięśnie i skoczył mu na pierś. Siła uderzenia była tak duża, że Kurt padł na ziemię i był pewien,  że roztrzaskał sobie wszystkie żebra. Widział już tylko wielkie kły psa...
--------------------------------------------------------------------------------------Więcej nie pamiętam nic.
Ocknąłem się na koniu galopującym przed siebie.  Miałem rozszarpane prawe ramię... Ciągle mam blizny...-tu odetchnął głęboko-Po paru dniach dojechałem do jakiejś małej wioski pod Warszawą, gdzie dobrzy ludzie zajęli się mną i ukryli przed pościgiem. Mieszkam tam... Mam żonę... Ale ten koszmar ciągle mnie dręczy! Przyjechałem po zapasy... Wyruszam do Brzegu... Muszę.
Coś mnie tam ciągnie...-dokończył żałośnie.
Silny, potężny mężczyzna wyglądał teraz jak upiór.
-Słyszałem o tym psie!
-odezwał się Mikołaj, miejscowy podróżnik
-Ma on ponad 5oo lat!
-Warszawiacy podnieśli zgiełk. Jak to możliwe?
-Był to ukochany dog Jerzego II.
Pewnego razu... Skoczył z wieży i ...
zginął.
A chciał tylko powitać szybciej swego pana! -dokończył Mikołaj z nieukrywanym żalem-Jerzy kazał zrobić jego figurę z granitu. Wygląda na to, że nasz przyjaciel Kurt spotkał się z nim podczas rabunku...
Mikołaj nie skończył.
Drzwi gospody otwarły się i ukazał się w nich oddział stróżów prawa: tak pruskich, jak i niemieckich.
-Kurt Sigfrid Wagner,
obecny tu porucznik armii Fryderyka II zostaje aresztowany pod zarzutem morderstwa, kradzieży i oszustw! -tak brzmiały jedyne słowa wypowiedziane przez strażników...

                         autor legendy:
Aleksandra Wawrynek klasa I c

 strona główna