
LEGENDY
NASZEGO REGIONU
Węgierska hrabianka
(Pomorzowice)
- Wieki temu pomorzowicki młyn wodny
"W Zaroślach" (nazywał się tak, gdyż ledwo był widoczny zza naturalnej
osłony z dębów, topoli i olch) po pożarze w 1711 roku, zrujnowany właściciel
sprzedał niejakiemu młynarzowi Kossivie. Skąd Kossiva pochodził, skąd miał
pieniądze na odbudowę młyna "W Zaroślach", tego w Pomorzowicach nie
wiedział nikt. Przypuszczano, że Kossiva przybył tu ze Słowacji, ponieważ zdradzała
go jego mowa i strój. Miał 2 synów, Witala i Iwo oraz córkę Kyrillę. Gdy młynarz
Kossiva umierał, wyjawił synom swą tajemnicę.
- Otóż dawniej miał on młyn w
Haliczu. Pewnego dnia pojawił się u niego węgierski hrabia Tobiasz Nadasdy, który
miał w kraju kłopoty ze swymi przeciwnikami politycznymi. Z obawy o życie swej żony i
córki zostawił je u młynarza Kossivy wraz ze sporą ilością pieniędzy. Potem
odjechał i ślad po nim zaginął. Hrabina Nadasdy wkrótce zmarła z powodu choroby, a
Kyrilla stała się przyszywaną córką młynarza. W poszukiwaniu lepszego zarobku i
żucia młynarz z dziećmi dotarł do Pomorzowic.
- Kyrilla była piękną dziewczyną
i dwaj bracia Wital i Iwo zakochali się w niej. Wital był szlachetny i miły, natomiast
Iwo był zazdrosnym brutalem, przed którym dziewczyna musiała się ukryć u chłopów w
Pomorzowicach. Wital odnalazł cudem ojca ukochanej i przywiódł go do córki. Niestety
szlachetny chłopak został zamordowany przez brata przed młynem "W Zaroślach"
i Iwo po tym przepadł jak kamień w wodę. W roku 1725 popełnił samobójstwo w
okolicach Kłodzka, gdy jako szef bandy rabusiów został okrążony przez regularne
woska.
Wszystkie opisane tu postacie są autentyczne.
autor- Anna Wach
Wodnik jako szewc
(Sułków)
Kiedyś kilku
parobków dowiedziało się, że na łące wodnik robi buty. Chcąc go zobaczyć,
natychmiast ruszyli w drogę. Gdy doszli do stawu, ujrzeli człowieczka robiącego mały
bucik. Wzieli ze sobą butelkę święconej wody i różaniec, chcąc tym przepędzić
wodnika. Zawołali go. Gdy już do niego podeszli, znienacka spryskali go święconą
wodą. Przestraszony wodnik wskoczył do wody i krzyknął, że krople święconej wody
rażą go jak kamienie. Ludzie zabrali mu ten maleńki bucik i nikt później nie
potrafił go podrobić czy też rozedrzeć.
autor- Ewa Pioncik
O świętojańskich
ogniach na Huhlbergu (Braciszów)
- Działo się to w latach, gdy nad
ziemią opawską panował Mikołaj V. W braciszowie nieopodal Huhlbergu- Gołej Góry
mieszkał Helmold von Poppen. Miał skromne dzieciństwo i uważano go za wielkiego
dziwaka. Razem ze swą roczną córeczką i starą dozorczynią zamieszkał w majątku,
który kupił, aby się jeszcze bardziej odizolować od ludzi. Zapomniał o wszystkich
ludziach poza krzyżackim proboszczem z Zopowów. Tylko on mógł przychodzić do
dziedzica i był zawsze mile widziany. Trzeba też dodać, że Helmold całą swą
energię wyładowywał na uprawie roli, przez co w niedługim czasie stał się bardzo
bogaty.
- Gdy jego córka doszła do wieku, w
którym mogła się uczyć, jej nauczycielem został wspomniany wyżej proboszcz. Był on
tak dobrym nauczycielem, że gdy Euzebia skończyła 18 lat, umiała o wiele więcej niż
nakazywał ówczesny poziom. Nie bardzo podobało się to Helmoldowi, który był skromny
i niezbyt wykształcony. Dziewczyna dorastała, a znała jedynie ojca, nauczyciela i ludzi
pracujących w ich majątku. Wszystkim było jednak wiadomo, że była bardzo piękna i
swoją urodą przewyższała najpiękniejsze panny. Każdy więc młodzieniec, chcąc ją
ujrzeć choć raz, uciekał się do różnych sposobów. Jednak tylko przystojny młody
książę Ottomar wpadł na pomysł, aby jako spragniony rycerz poprosić ją o wodę. Tak
też zrobił. Gdy Euzebia ukryta przed palącym słońcem siedziała w cieniu wielkich,
wonnych lip, podjechał do niej i poprosił o łyk wody. Dziewczyna milcząca i smutna
podała pięknumu rycerzowi błuszczące naczynie z wodą. Ottomar pił wodę bardzo
długo, chciał bowiem jak najdłużej cieszyć oczy widokiem pięknej dziewczyny. Gdy
oddawał naczynie, podniósł wzrok na Euzebię, ta jednak zarumieniwszy się szybko
odeszła. Czekał jeszcze, dopóki dziewczyna nie zniknęła mu z oczu i potem odjechał.
- Nie mógł niestety zapomnieć o
ślicznej Euzebii, którą pokochał. Pod przebraniem ogrodnika zaciągnął sie na
służbę do Helmolda. Walenty, bo tak nazywał się Ottomar, od czasu przyjęcia do pracy
bardzo starał się pozyskać względy swego pracodawcy i pielęgnował jego ogród z
niezwykłą dbałością i sumiennością.
-
Marta Berestecka SP nr 1, kl. VIIc, lat 13
-

- Pewnego dnia Euzebia przechadzała
się po ogrodzie i nie mogła się nacieszyć jego pięknym widokiem. Pochwaliła młodego
ogrodnika za zmiany, jakie wprowadził i nagle przed oczami stanęła jej twarz rycerza,
któremu kilka miesięcy temu podała wodę. Przestraszyła się bardzo. Ottomar, nie
zastanawiając się, rzucił narzędzia, padł na kolana i wyznał jej swą miłość.
Wyrzucając słowa jednym tchem, mówił, że jest zafascynowany i oczarowany jej urodą,
za nic ma wszelkie przeszkody, byle by móc być z nią. Dziewczyna z przyjemnością
słuchała słów młodzieńca, w których szczerość nie wątpiła, bała się jednak
reakcji ojca. Smutna odeszła do swojego pokoju, a ogrodnik powrócił do przerwanej
pracy. Ottomar służył jako ogrodnik jeszcze przez dwa lata.
- Braciszowianie co roku zbierali
się na św. Jana Chrzciciela, aby spalić na Huhlbergu kupy suchej choiny. Na długich
kijach trzymali wiechcie, które się paliły, chcieli w ten sposób zwrócić na siebie
uwagę mieszkańców doliny. Tak też zrobili i tego roku, gdy nagle zerwał się silny
wiatr i poniósł ogień na strzechy zabudowań wioski, która była całkowicie
opuszczona. Po kilku minutach paliło się już wiele chat. Ogień szybko
rozprzestrzeniał się, nic nie robiąc sobie z ludzi, którzy próbowali ugasić pożar.
Po chwili i majątek Helmolda stanął w płomieniach. Wszystko zaczęło się walić i
pod gruzami zginął Helmold. Ottomarowi udało się na szczęście wynieść swą
ukochaną z ognia. Dziewczyna była na wpół uduszona przez dym i parę wodną. Ottomar
otoczył ją troskliwą opieką i Euzebia powoli wracała do zdrowia. Rycerz cały czas
prawił jej komplementy i zabawiał, aby nie myślała o swoim cierpieniu.
- Wkrótce odbył się ślub. A
ponieważ wierzyli, że tylko dzięki Opatrzności Boskiej są razem, wybudowali
braciszowianom nowe domy na zboczach Huhlbergu, a także w imię wdzięczności Bogu-
kościół.
autor- Sylwia Kabs
Legenda o zapadłym
zamku (Boboluszki)
- Przed wieloma wiekami w pobliżu
istniejącej do dziś wsi Boboluszki znajdował się bardzo bogaty zamek. Na zamku tym
siedział książę Bolmang. Szlachcic ten słynął z urządzania licznych zabaw.
- Pewnego razu, w dniu, który
poprzedzał święta Zmartwychwstania Pańskiego, wydano przyjęcie na cześć narzeczonej
Bolmanga. Ostrzegali księcia mieszkańcy pobliskich grodów, jednak nie usłuchał ich.
Twierdził, że nawet sam Bóg nie zabroni mu bawienia się, kiedy będzie miał na to
ochotę. Rozpoczęto więc zabawę, nie zważając na nic i na nikogo.
- Około północy ziemia się
zatrzęsła, a zamek zapadł się w głęboką otchłań.
- W miejscu, gdzie kiedyś stał
zamek, powstały bardzo głębokie bagna. Przez następnych kilka wieków, co rok, o tej
samej porze, pojawiał się zamek, w którym trwała zabawa i zawsze po 24.00 znikał.
- Dziś bagna już wyschły i klątwa
mineła. A tam, gdzie przypuszczalnie stał zamek, wyrosły krzaki, które złudnie
tworzą jego kontury.
autor- Iwona Misiurka
Duch barona Bibry
(Osiedle Dzbańce)
- W 1837 roku ziemie Osiedla
Dzbańce, wówczas kolonii, kupił baron von Bibra ze wsi Kałduny. Był on bardzo srogim
panem, a ludność go nienawidziła.
- Legenda głosi, że po śmierci
jego duch nie zaznał spokoju i krąży nocami do dziś. Ludzie widzieli go o północy
między Posucicami a Dzbańcami oraz przy młynie Kałuża.
autor- Iwona Misiurka
O złej hrabinie
(Nowa Cerekwia)
- Charlotta z Vrbna była złą
hrabiną i dawno temu żyła na zamku w Nowej Cerekwi. Wszyscy się jej bali, nawet
burmistrz miasteczka podlegał jej rozkazom. Życie mieszkańców zależne było od
nastrojów złej hrabiny.
- Wszyscy jednak lubili córkę
Charlotty- Waldburgę. Była to bardzo miła, dobra i ładna dzieweczka, istne
przeciwieństwo matki, okrutnej i chciwej. Ojciec Waldburgi zginął w pojedynku.
- W sędziostwie patrymonialnym żył
chłop Wacław Proskau. Swego jedynego syna Kacpra wysłał do szkoły w Pradze. Gdy ten
po ukończeniu nauk wrócił ubrany w jedwabne szaty, na szlachetnym rumaku i wjechał do
miasteczka, ujrzała go Waldburga i jej serce zapłonęło ku niemu gorącą miłością.
Nie oddała bowiem serca żadnemu z rycerzy ubiegających się o jej względy, choć było
ich wielu.
- Dziewczyna także nie była
obojętna Kacprowi, który w letnie noce ukryty za jaśminowym krzakiem grał i śpiewał
pod zamkowym murem tak długo, dopóki nie ujrzał Waldburgi, pochylającej się nad
jaśminem. Pewnego wieczora Waldburga rzuciła swemu ukochanemu czwerwoną różę. Ten
podniósł ją, przeskoczył mur i stojąc przy ukochanej, wyznał jej swą miłość. Nie
dane im jednak było zaznać szczęścia.
- W dniu świętych Piotra i Pawła
do zamku przybył rycerz, któremu zła Charlotta obiecała oddać Waldburgę za żonę.
Za tydzień miał się odbyć ślub i wesele. Waldburga nie poddała się jednak i
prosiła matkę o zmianę decyzji. Wyznała, iż kocha Kacpra. Hrabina nie uległa
prośbom córki, w dodatku kazała przyprowadzić Kacpra na zamek i uwięzić go w lochu.
Nic nie mogło przekonać tej złej kobiety do zmiany decyzji.
-
Anna Ślesarek kl. VIIa, lat 13, SP nr 1
-

- Tak więc nadszedł dzień ślubu.
Goście weselni zebrani byli w oświetlonej i ustrojonej sali rycerskiej. Był tam też
przyszły pan młody w swoich odświętnych szatach. Brakowało jedynie matki i córki.
Charlotta poszła zobaczyć, czy w piekarni zamkowej wszystko już jest przygotowane, za
nią, błagając na kolanach o zmianę decyzji, pełzła Waldburga. Matka była
nieugięta. Wtedy dziewczyna krzyknęła: "Nigdy nie będę żoną obcego
rycerza!", po czy zerwała z głowy welon i wieniec narzeczeński. Zdenerwowana
hrabina w złości wykrzyknęła: "Ty dziewko bez honoru!" i uderzyła
dziewczynę tak, że ta upadając, uderzyła się nieszczęśliwie o filar muru i zmarła.
Goście weselni, zobaczywszy co się stało, rozeszli się przerażeni. W sali rycerskiej
pogasły świece.
- Dziś z zamku pozostała ruina,
koło której przechodzi się z dreszczem. Można tam czasem o zmroku w dniu świętych
Piotra i Pawła zobaczyć bladą Charlottę, grzebiącą w skrzyni z klejnotami,
porzuconymi przez niedoszłego męża córki.
autor- Sylwia Kabs
Daj spokój zmarłym
(Rozumice)
- Dziewka o imieniu Zuzanna
postanowiła wybrać się na cmentarz na grób matki. Na cmentarzu zauważyła gniazdo
przepiórki. Postanowiła o tym opowiedzieć w izbie prząśniczek. Zaproponowała
koleżankom, aby podebrać przepiórce jajka. Aczkolwiek większa część dziewcząt
była przeciwna wyjściu nocą na cmentarz, jednak skusiły się na pójście tam z
Zuzanną.
- Gdy jednak doszły na
miejsce, ogarnął je strach i postanowiły pozostać pod murem cmentarnym. Zuzanna sama
odważnie weszła na cmentarz i zabrała wszystkie jajka. Drogę powrotną do wsi
dziewczyna przebyła sama, wtem nagle ciemna postać ducha wskoczyła jej na plecy i
Zuzanna musiała ją nieść aż do izby prząśniczek. Wtedy duch kazał jej zawrócić
na cmentarz. Zła Zuzanna musiała to uczynić. Po przybyciu na właściwe miejsce duch ze
złością uderzył ją w twarz i powiedział: "Na przyszłość daj spokój
zmarłym, nie wchodź nocą na cmentarz i nie zakłócaj wiecznego snu!".
- Po tym zdarzeniu Zuzanna
zachorowała i wkrótce zmarła.
autor- Patrycja Gil
Wodnik na moście
nad Psiną (Baborów)
- Dawno, dawno temu baborowscy
rzemieślnicy, głównie szewcy, kuśnierze, tkacze i kowale chodzili pieszo na jarmarki
do Ujazdu, Korfantowa, Strzelec Opolskich i Opola. Gdy chcieli być tam pierwsi, często
wyruszali nocą. Gdy raz doszli do drewnianego mostu na Psinie,
zobaczyli siedzącego tam wodnika ubranego na czerwono, był bardzo niskiego wzrostu- jak
małe dziecko- i siedział pośrodku mostu, trzymając coś w ręku. Wszyscy się go bali,
zeszli z mostu i zawrócili.
- Po pewnym czasie przybyli inni
rzemieślnicy. Ci pierwsi opowiedzieli im, co widzieli, a wtedy jeden z nich krzyknął,
że świetnie się składa, bo już tyle lat chodzi na jarmarki i jeszcze nic ciekawego mu
się nie przydarzyło po drodze. Wtedy wszyscy jeszcze raz poszli do mostu. Wodnik był
tam jeszcze, ale tym razem siedział na krawędzi. Gdy zobaczył tak wielu ludzi,
wystraszył się i wskoczył do rzeki, opryskując wszystkich wodą.
autor- Ewa Pioncik
Luka (Głubczyce)
- W XVI wieku żył kronikarz, który
opisał dzieje miasta Głubczyce. Nazywał się Hosemann. Napisał w swojej kronice, że
miasto Głubczyce zostało założone przez wodza rzymskiego Lukę (Łukasza). Jako
osadników pozostawił tu Franków. Miasteczko rozbudowano, otoczono wałami i fosą.
Nazwano to miejsce Luką od imienia wodza rzymskiego; czczono tu bogów rzymskich.
- W 925 roku pod Luką doszło do
morderczej bitwy pomiędzy Niemcami a Węgrami. Miasteczko zdobyli Niemcy i zmienili jego
nazwę na Leobschütz, na pamiątkę lwiej odwagi niemieckich wojowników, którzy
wprowadzili na tę ziemię chrześcijaństwo.
- Prawda historyczna jest inna, a
kronikarz Hosemann zmyślił sobie te wszystkie opowieści i został nazwany kłamcą.
Wielu mieszkańców, których interesuje historia Głubczyc, wierzy w te kłamstwa do
dziś.
autor- Bartłomiej Baran
O powstaniu Nowej
Cerekwi
- Pewnego razu pod dzisiejszym
kamieniołomem bazaltu koło Nowej Cerekwi zapadła się miejscowość Stare Miasto, a
wraz z nią duży kościół. Inna legenda głosi, że przed powstaniem Nowej Cerekwi
istniało tu Stare Miasto z 9 kościołami.
- Przed zbudowaniem Nowej Cerekwi, w
miejscu dawnej katastrofy, pewien pastuch pasł swoje stado świń. Od dłuższego czasu
świnia, która oddzieliła się od stada, grzebała w jednym i tym samym miejscu.
Zaciekawiony pasterz zwrócił na to uwagę i spostrzegł, że świnia odsłoniła
fragment przedmiotu z żelaza. W nadziei, że odkryje skarb, pasterz powiększył dziurę.
Jednak wielkie było jego zdziwienie, gdy znalazł tylko kościelny dzwon.
- Po założeniu Nowej Cerekwi,
został on zawieszony w tutejszym kościele parafialnym. Gdy zadzwonił usłyszano:
"Świńskie miasto...".
autor- Iwona Rzytki
Czarownice na ziemi
głubczyckiej
- W XVI wieku na ziemi głubczyckiej
odbywały się wielkie sądy nad czarownicami i czarownikami, którzy byli oskarżeni o
kontakty z diabłem. Prawie wszystkie sądy kończył ten sam wyrok- spalenie na stosie.
Spalono wiele domniemanych czarownic i czarowników, głównie z Grobnik, Krasnego Pola,
Nowej Wsi Głubczyckiej, Bernacic i Szonowa. Były plotki, że sabaty czarownic odbywały
się przeważnie w głubczyckim lesie i na Kociej Górze koło Piotrowic. Spotykało się
tam z diabłem i sporządzano czarodziejską maść.
- Niewielka ilość mieszkańców
ziemi głubczyckiej wierzy w te opowieści do dziś.
autor- Ewa
Wróblewska
Nawiedzony dom
(Baborów)
- Historia ta wydarzyła się wiele
lat temu. Wówczas na baborowskim rynku stał bardzo stary dim. Ówcześni mieszkańcy
opowiadali, że wieczorami w tym domu usłyszeć było można upiorne pukanie, w izbach
słyszano stękanie, którego nikt nie mógł wytłumaczyć.
- Pewnego razu kilku śmiałków
odważyło się zebrać wieczorem w tym upiornym domu. Chcieli się przekonać na własne
oczy i uszy, czy te pogłoski są prawdziwe. Jakże wielkie było ich zdziwienie i
przerażenie, gdy nagle zaczęły przesuwać się krzesła i zewsząd rozlegało się
stukanie. Nawiedzony dom tętnił upiornym, niewidzialnym życiem. Wystraszeni
śmiałkowie uciekli.
- W końcu postanowiono zburzyć to
siedlisko mocy piekielnych. Rozpoczęto rozbiórkę. Wielkie było zdziwienie, gdy burząc
ostatnią ze ścian, w głębi muru robotnicy znaleźli garniec, wypełniony dukatami
Marii Teresy.
autor- Iwona Rzytki
Czarny ornat
(Opawica)
- Opawica to wieś przy granicznej
rzece Opie, u stóp Gór Opawskich. Stoi tu kościół klasy "0" z pięknymi
malowidłami na suficie. Namalował je Maciej Lasser z Tyrolu. Kościół ufundował
właściciel Opawicy, Baron Sedlnicki, którego zamek stał o 2 km od wsi. Jego potomek
został biskupem wrocławskim, ale używał życia, miał zawsze swoje zdanie i papież
kazał mu odejść. Biskup Sedlnicki opuścił więc Wrocław, wyjechał do Berlina, gdzie
przeszedł na protestantyzm.
- Kiedyś ludzie z Opawicy w krypcie
swego kościoła znaleźli kilka starych ornatów, wśród nich jeden czarny- żałobny.
Używał go odtąd opawicki ksiądz i podejrzanie często umierali we wsi ludzie. Odkryto
potem zapis w księdze, że biskup Sedlnicki przestrzegał przed używaniem czarnego
ornatu.
- Zmieniali się księża i przybył
nowy proboszcz, któremu spodobał się czarny ornat. Zaczął go ubierać. Znów zbyt
często umierali ludzie, a jeden nwet zginął w wypadku samochodowym. Opawiczanie
wówczas uprosili księdza, żeby już nie używał tego ornatu.
autor- Małgorzata Święs
O zapadlej karczmie
(Ciermiecice, Kietrz, Lubotyn, okolice Opawicy)*
Grzesiek Marynowicz SP nr 1, kl. VIIc, lat 13
- Droga z Kietrza do Dzierzyslawia
wiodla kolo podmoklej łaki. Dawniej znajdował się tam mały staw. Było to bardzo
smutne i ciche miejsce. Dawno temu stała tam gospoda, w której zawsze było głośno i
wesoło. Po szeregu uczciwych właścicieli przeszła w ręce chciwego na pieniądze
bezbożnika. Po tej zmianie ludzie, uważajacy się za uczciwych i bogobojnych, przestali
być bywalcami tej karczmy, natomiast stałymi gośćmi stali się bezbożnicy oraz ludzie
z marginesu. Proboszcz był tym faktem bardzo zasmucony. Nic sobie nie robiono z jego
upomnień.
- Nadszedł Wielki Tydzień, czas pokuty i
zastanowienia się nad swoim życiem. W Wielki Piatek mieszkańcy, jak co roku, udawali
się do Grobu Pańskiego. Tam klęczeli przed bladym ciałem Chrystusa.
- Chcąc w Wielki Piątek zrobić na
złość księdzu, karczmarz postanowił zorganizować zabawę. Podczas gdy na godzinę
piętnastą mieszkańcy udawali się na nabożeństwo do kościoła, w gospodzie grała
muzyka dla przybyłych bezbożników. Pijani w karczmie wrzeszczeli, jedli, pili i
naśmiewali się z ludzi idących do kościoła. O godzinie piętnastej jeden z bawiących
się zawołał: "Teraz zaczynają w kościele lamentować, my jednak chcemy się
weselić. Muzykańci zagrajcie wesoło!".
- Nagle ziemia zatrzęsła się pod
gospodą, zaczął wiać zimny wiatr- w tej chwili ucichła muzyka. Wszyscy przestraszeni
zaczeli biec do drzwi, chcąc wyjść. Lecz ze strachem zauważyli, że gospoda się
zapada i jest coraz głębiej. Otoczyła ich ciemność. Grzesznicy wchodzili na krzesła
i stoły, lecz daremnie. Ziemia pochłonęła karczmę i lekceważących świętość. Tak
oto Bóg ukarał grzesznych ludzi, którzy zamiast modlić się i pokutować, bawili się
i hulali.
- Uzupełnienie: Zapadła gospoda według 15
mieszkańców Kietrza znajdowała się przy byłej drodze z Kietrza do Gródczanek (około
100 metrów od wodociągu), obecnie rośnie tam mały lasek.
- * Legendę o podobnej treści przypisywano
wymienionym w nawiasie miejscom.
autor- Tomasz Fryt
Lipa Dżuma
(Głubczyce)
10 sierpnia
1572 roku w Głubczycach rozpoczęła śmiertelny pochód wielka epidemia dżumy. W
Annałach Głubczyckich wydarzenie to odnotowano w odrębnym rozdziale pt. "Brevis
historia de saeva pestis lue grassante ac 1572". Już 15 sierpnia zamknięto
szkołę, a do stycznia zmarło około 1203 głubczyczan. Z tym smutnym epizodem wiążą
się trzy półlegendarne opowiadania o Lipie Dżumie- lub jak kto woli- o Lipie
Narzeczonej.
1. Legenda wg Karla Teichmanna (1937
r.):
- Podczas rozbudowy kościoła
parafialnego w Głubczycach w 1903 roku usunięto starą, zmurszałą lipę, stojącą od
stuleci w północno- wschodnim rogu Placu Kościelnego. Zwano ją Lipą Narzeczoną
bądź Lipą Dżumą.
- W środku XVI stulecia w mieście
rozwijał się handel i rzemiosło. Przy wejściu do miasta obok Dolnej Bramy znajdowała
się stara kuźnia, stojąca tu od wieków. Stary kowal odziedziczył ją po ojcu.
Człowiek ten był dość majętny, ale nie miał syna spadkobiercy. Wreszcie żona
urodziła mu córkę, niestety wątłą i delikatną, co zmartwiło kowala, ale dla żony
mała Agnieszka stała się głównym sensem życia i jedyną radością w małżeństwie.
Całe dzieciństwo spędziła Agnieszka bawiąc się z synem biednego robotnika z
sąsiedztwa, Janem.
- Upłynęły lata i Agnieszka stała
się atrakcyjną panną, który zainteresował się pewien młody i bogaty kupiec. To
uradowało starego ojca dziewczyny, który nie wiedział, że serce córki już od
dłuższego czasu bije dla towarzysza dziecinnych zabaw, ubogiego Janka. Kowal
nieświadomy uczuć młodych przyjął Janka na naukę w swoim warsztacie i chłopiec
wkrótce stał się zdolnym czeladnikiem. Niestety romans został wykryty i oburzony stary
kowal wyrzucił Janka z domu. Podczas ostatniego potajemnego spotkania z Agnieszką
ukochany obiecał jej, że jak uzbiera na obczyźnie majątek, to powróci. Chłopak
wyjechał z miasta, bogactwa nie uzbierał i po kilku latach przygnała go do domu
tęsknota za narzeczoną. Na początku sierpnia 1572 roku Jan wrócił do Głubczyc.
Niestety stary kowal nie zmienił o nim zdania i przywitał przybysza ostrymi słowami.
- 10 sierpnia wśród mieszkańców
Górnego Przedmieścia przy ul. Grunwaldzkiej zaobserwowano podejrzane oznaki. Jednym
puchły wnętrzności, niektórym płonęły dzikie ognie między skórą a kośćmi, inni
mieli słodkawy posmak w ustach i pluli krwią. Na ciałach pojawiały się czarne plamy i
wrzody, które pękały puszczając krew i ropę. W Głubczycach nastał czas dżumy i
rozpoczął się pochód "czarnej śmierci".
- Rada miejska natychmiast
ustanowiła surowe zarządzenia przeciwko rozszerzaniu się epidemii. Wzmocniono straże
przy bramach, a strażnicy rozpalali nocą tzw. ogień dżumy. Wydano zakaz zgromadzeń w
karczmach i łaźniach. Mimo podjętych środków epidemia z szybkością błyskawicy
ogarniała kolejne domy. Wezwany doktor Raphanum z Krnova stchórzył i przesłał jedynie
przez posłańca receptę, której treść natychmiast publicznie ogłoszono. Na drzwiach
domów, w których przebywali zadżumieni, malowano biały krzyż i nie wolno było tu
wchodzić. Ulice codziennie okadzano liśćmi dębowymi, piołunem i jałowcem. Na nic
się to zdało. Ulice opustoszły, z bram zniknęli strażnicy, z domów dochodziły
rzadkich przechodniów ogłosy płaczu i jęki. Wielu wierzyło, że pomoże im spożycie
ponad miarę alkoholu, więc poniewierali się pijani po ulicach.
- Najbogatsze żniwo zebrała dżuma
we wrześniu. Dziennie umierało od 25 do 34 mieszczan. Pod koniec września naliczono 550
ofiar. Zmarłych grzebano natychmiast przy kościele parafialnym i na cmentarzu przy ul.
Sobieskiego (tu głównie biedotę miejską), zabierając ich zwłoki ułożone wzdłuż
ul. Kościelnej i na Rynku. Głubczycki pastor Stegmannwidział orszak żałobny
sięgający od Górnej Bramy do cmentarza. Chorzy, którzy nie mieli rodziny, umierali
samotnie.
- W końcu listopada śmiertelność
nagle zmalała, a do stycznia zaniknęła na dobre. Oszacowana przez badaczy na ok. 3
tyś. ludność Głubczyc straciła ok. 1210 mieszkańców. Były to urzędowo zameldowane
ofiary. Trudno stwierdzić, ile ich było naprawdę, gdyż część zmarłych pochowano
potajemnie, a dzieci czasem układano po dwoje w jednej trumnie.
- Również do domu kowala zawitała
dżuma i uśmierciła starego rzemieślnika i jego żonę. Pochowano oboje we wspólnym
grobie w północno- wschodnim rogu cmentarza przy kościele parafialnym. Agnieszka i Jan
cudem przeżyli. Jednak według woli ojca Jan zostawszy mistrzem kowalskim, nie mógł
namawiać córki zmarłego do ożenku. Młodzi zasadzili wspólnie na grobie rodziców
dziewczyny dwa drzewka lipowe i postanowili się jednak pobrać. Po pewnym czasie przyszli
na grób i zdumieni ujrzeli wzajemnie skręcone pnie dwóch lip. Zrozumieli, że dusza
starego kowala dała znak przyzwalajacy na ożenek córki z Janem. Jan pełen
wdzięczności położył na grobie rodziców żony marmurową płytę z obrazkiem
Agnieszki w wieńcu ślubnym.
- Płytę tę przy likwidacji
cmentarza wpuszczono w mur kościelny i tkwiła tu do 1903 roku, aż do przebudowy fary.
Potem przeniesiono ją do miejskiego muzeum w klasztorze franciszkanów.
2. Legenda wg Roberta Hofrichtera
(1911 r.):
W czasach, gdy
zmarłych mieszczan chowano jeszcze przy kościele, żyła w Głubczycach piękna panna,
będaca narzeczoną jakiegoś młodzieńca. W dniu ślubu, wychodząc z wybrankiem z
kościoła, panna osunęła się nagle w jego ramiona martwa. Wypełnieni głębokim
bólem krewni zasadzili na jej grobie młodą lipę, która przeobraziła się z czasem w
potężne drzewo. W 1895 r. jej stary i sróchniały pień obmurowano cegłą. Radca
ekonomii Stoll z Prószkowa ocenił wówczas jej wiek na 400- 500 lat. Niestety w 1903
roku z powodu rozbudowy fary Lipę Narzeczoną ścięto. Zniknął również zawieszony
blisko niej na murze wizerunek panny.
3. Wersja z 1873 roku:
Panna z Głubczyc
zmarła w dzień swojego ślubu z powodu przejedzenia. Zbyt wielka ilość zjedzonej
szynki z rodzynkami, kluski i wypity miód były tego przyczyną. Jej narzeczony z
rozpaczy nadział się na swój własny miecz. Oboje pochowano na cmentarzu w pobliżu
zakrystii. Na ich grobie zasadzono lipę.
Ile prawdy jest w
tych legendach? Prawdziwe są dane liczbowe i daty (pochodzą z Annałów Głubczyckich i
notatek pastora Stegmanna). Istniała Lipa Dżuma. Jej fotografia wisiała w muzeum
regionalnym wraz z marmurową płytą z zatartym przez czas wizerunkiem Agnieszki. Postać
Agnieszki też jest autentyczna. Wg historyka regionalnego Roberta Hofrichtera aptekarz
Haselberger, żyjący w II połowie XVI wieku w Głubczycach, zapisał w swoich notatkach,
że córka niejakiego Szymona Muellera z Końskiego Targu (ul. Kozielska), wracając z
kościoła, została zarażona dżumą i natychmiast zmarła.
autor- Katarzyna Maler
Trumny dżumy
(Pielgrzymów)
- Wieki temu w Pielgrzymowie
rządził okrutny feudał Füllstein. Pamięć o jego okrutnych czynach do dziś wywołuje
u mieszkańców dreszcze grozy. Te czyny są najbardziej wstrząsającym świadectwem
nieludzkości feudała, bowiem spowodowały wybuch epidemii dżumy w Pielgrzymowie.
- Pewnego dnia ludzie
Füllsteina, chodząc po wsi, znaleźli na gnojowisku jednego z chłopów rybie ości.
Sadzawki należały do Füllsteina, a więc chłop był złodziejem. Rozwścieczony
Füllstein nakazał zrobić rewizję. Jego pachołkowie niczego podejrzanego nie
znaleźli, związali więc chłopa i popędzili na zamek. Füllstein osobiście
poprowadził śledztwo:
- - Kazałem ci pilnować stawów, a nie żerować na
moich rybach!- krzyczał feudał.
- - Panie, mój syn bawił się nad stawem, znalazł
martwą rybę i przyniósł do domu, a ja wyrzuciłem ją na gnojowisko- wyjaśniał
chłop.
- Nie pomogło żadne tłumaczenie.
Chłop dostał baty. Umęczony wymienił nazwiska dwudziestu innych wieśniaków jako
rzekomych wspólników. Chłopów przez 14 dni bito i więziono.
- W międzyczasie Füllstein kazał
swojej straży zamkowej otoczyć wieś i nie wpuszczać chłopów do domów. Pędzono ich
do nieustannej roboty. Chłopi zaczęli umierać z głodu i wycieńczenia. Ich ciał nie
wolno było grzebać. Leżały więc wszędzie. Służba Füllsteina ubiła chłopskie
bydło i zjadła, a karczmarzowi wypiła wszystkie trunki. Potem służący rabowali i
gwałcili dziewczęta i kobiety.
- Tymczasem trupy zaczęły się
rozkładać. Chłopi, którzy przeżyli, weszli w zmowę z karczmarzem, który przedtem
ukrył beczkę gorzałki i zaprosił załogę zamkową do picia. Gdy żołdacy się upili,
grupka ocalałych wieśniaków zarąbała ich siekierami. Rozkładające się ciała
mieszkańców Pielgrzymowa spowodowały straszliwą epidemię dżumy. Ilość ofiar była
przerażająca.
- "Pamiątką" po tej
epidemii były dwie trumny noszące datę 1538. Podobno zrobiono o dwie za dużo i te
ponure pamiątki leżały na strychu pielgrzymowskiego kościoła. Potem działania
wojenne spowodowały zniszczenie kościoła, a trumny spłonęły wraz z nim w 1945 roku.
- Do dziś w Pielgrzymowie na górce
stoi wypalona ruina kościoła, a jeśli ktoś w nocy usłyszy jęki, niech wie, że to
dusze nieszczęsnych zagłodzonych i zadżumionych pielgrzymowian.
autor- Iwona Misiurka
Legendy opracowało na podstawie
przedwojennych i powojennych źródeł pisanych oraz przekazów ustnych Koło Historyczne
z Zespołu Szkół Rolniczych w Głubczycach pod kier. Katarzyny Maler. Rysunki wykonali
uczniowie Szkoły Podstawowej nr 1 w Głubczycach pod kier. Barbary Piechaczek- KALENDARZ
GŁUBCZYCKI '98

